Rano wybrałam sie na market. Pooglądałam, pofotografowałam i zrobiłam zakupy. Najważniejsza okazała się czapka. Autobusem za dolara pojechalam do wioski Quilotoa. Tradycyjnie widoki po drodze były super. Wygląda to tak jakby skaliste góry miały na sobie gruba warstwę piachu i siły natury w tym piachu rzeźbią głębokie wąwozy. Widać też , że ludność lokalna zajmuje sie uprawa. Lubin ( chochos) pszenica, ziemniaki, owies, itd.
W Quilotoa trzeba bylo jeszcze uiścić opłatę kolejnego dolara i juz mogłam podziwiać cud natury. Poszłam na skraj krateru i bylo to piękne. Takie Morskie Oko tyle, że w kształcie serca i dość głęboko w dole. Musiałam tam zejść. Tym sposobem spędziłam 6 godzin. Najpierw schodząc, potem medytując nad woda a następnie wdrapując sie do gory. Ciężko bylo ale zarazem pięknie. Porządny trening.
Zanim zeszłam w dół ujrzałam małego chłopca który klęknął i głową dotknął ziemi w kierunku jeziora. Uświadomiło mi to, ze pewnie dla rdzennych mieszkańców jest to święte jezioro. W czasach prekolumbijskich do jezior wrzucało się złote wyroby jako ofiary dla Matki Ziemi. We wszystkich archaicznych kulturach jeziora sa święte ( rzeki, gory, drzewa zreszta tez). Na poczatku jezioro miało tak zielony kolor , ze kojarzyło mi sie z Tybetańską Tara i ze świętymi jeziorami Tybetu, do których Tybetańczycy regularnie pielgrzymują. Postanowiłam też zrobić taka pielgrzymkę w głąb krateru i siebie. Po drodze zostałam obdarowana kijem przez panią , która już wracała i stwierdziła, że jej ten kij bardzo pomógł.
Przy jeziorze istnieje malutki hostel, pewnie trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Na górze jest całkiem spora baza hotelowa i restauracyjna. Na dole można tez wynająć kajak a jesli ktos nie ma siły się wspinać z powrotem, za 10$ można wjechać na koniu. Niesamowite jest to, że lokalni schodzą z tymi końmi i wchodzą z powrotem, wiele razy dziennie, kiedy turyści ledwo robią to raz.