Wstaliśmy o 5.30, dostaliśmy kawę od bardzo miłej pani hotelowej i pognaliśmy do miejsca skąd odchodzą dżipy do Nabusimake. Zakupiliśmy bilety po 15 tys. i dowiedzieliśmy się, że będzie odjeżdżał o 10.00. Cóż mogliśmy se pospać, ale naczytałam się i nasłuchałam o jedynym w ciągu dnia dżipie, który odchodzi rano, nie wiadomo o której i może odjechać bez nas, jeśli na chwilę oddali się z terminalu. Pueblo Bello nie było miejscem, w którym chcielibyśmy spędzić cały dzień i kolejna noc. Nie latwo było spać w naszym hostelu, gdyż z ulicy dobiegała kolumbijska salsa a kiedy przestała grać resztę nocy piały koguty .Poszliśmy na śniadanie do knajpy obok i nawet po zjedzeniu cały czas obserwowaliśmy ulice i czekaliśmy na nasz samochód. W końcu nadjechał. Plecaki powędrowały na dach a ja z Anią na siedzenia obok kierowcy. Moje ulubione. Przed nami 30 kilometrowa, nie asfaltowa, dziurawa i obsypana głazami droga przez góry. Parogodzinny rollerkaster. Dla osłody przygrywała nam VALLENATO, muzyka pochodząca z Valledupar, pobliskiego a za razem największego miasta Sierra Nevady. Głównym jej instrumentem jest akordeon a tematem oczywiście miłość.
W Nabusimake kierowca wysadził nas pod murowanym, niebieskim domem, otoczonym ogrodem, gdzie mogliśmy wynająć nocleg. Gospodyni chciała 30 tyś. od osoby za noc ale kiedy powiedzieliśmy , że zostaniemy co najmniej 3 noce spuściła do 20tys.. Za rozbicie namioty chciała 10 tyś. za noc. Ania i Piotr zdecydowali się przyoszczędzić. Pani serwowała też 3 posiłki dziennie, każdy za 10 Ruś
, wiec zdecydowaliśmy się na dwa. Wieś była jak wielka łąka otoczona górami. Widzieliśmy też domy kryte strzechą ale żaden z nich nie wyglądał na knajpę. Nie można było sobie samemu gotować. Znajomy uprzedził nas , że w sklepie będą tylko podstawowe produkty. Mogliśmy zabrać jakies zapasy z Pueblo Bello, ale oczywiście tego nie zrobiliśmy.
Nabusimake jest wioską indian Arhuaco. Mieszczą się tu ich najważniejsze miejsca do ceremonii. Nazwa w ich języku oznacza miejsce , w którym rodzi się słońce. Przez środek doliny płyną potoki , w górach znajdują się wodospady. Gospodyni na wstępie uprzedziła nas, że potok jest święty i nie należy się w nim kąpać na golasa. Za wstęp do świętej wioski, położonej w centrum doliny, płaci się 10 tyś. od osoby. Nie wolno robić zdjęć ludziom bez uprzedniego zapytania o pozwolenie. Nie zawsze się zgadzają, a jeśli już to będą chcieli za to 10-20 tysięcy. Dzieci zazwyczaj chcą mniej. Świętą wioseczkę widzieliśmy już przez okno samochodu. Jest skupiskiem kamienno - glinianych chat otoczonych kamiennym murkiem. Wygląda jak wioska Asterixa.
Arhuaco wywodzą sie z kultury Tayrona, która pojawiła sie w górach Sierra Nevada i wybrzezu karaibskim w pierwszych wiekach naszej ery i w ciagu milenium rozwinęła w zaawansowana cywilizacje. Mieli skomplikowany system socjalno polityczny i wysoko rozwinięta inżynierię. Była to pierwsza napotkana przez konkwistadorów taka tu. Pomimo zacieklej obrony, przez trwającą nieprzerwanie 75 letnia wojnę, ludność została zdziesiątkowana. Garstka. .której udalo sie przetrwać, uciekła w wyższe partie gór.
Indianie Arhuaco podobnie jak Kogi ubierają sie na biało i naszą zawsze przy sobie torby zwane w Kolumbii mochila. Sa ludem głęboko uduchowionym, żyjącym według swojej unikalnej filozofii. Nazywają siebie braćmi starszymi i czuja sie odpowiedzialni za harmonie na świecie. Wierzą w boga kreatora, który stworzył innych bogów, takich jak ojciec słońce i matka księżyc, Szczyty gór i strumienie sa dla nich święte. Są przekonani, że w górach Sierra Nevada znajduje sie serce naszej planety.
Z nasza gospodynią umówiliśmy się na kolacje o 17.00. Ania z Piotrem postawili przed domem namiot a ja zainstalowałam się pokoju. Poszliśmy na spacer po okolicy. Okrążyliśmy świętą wioseczkę, w centrum doliny. Mieliśmy pospacerować dalej ale zerwała się burza. Przeczekaliśmy pod drzewem największą ulewę i pobiegliśmy przez łąki do domu. Siedzieliśmy na ganku czekając na nasza kolacje i obserwowaliśmy drogę po której chodzili mieszkańcy wsi i ich zwierzęta. Jest tu mnóstwo koni, owiec, osłów gęsi i kur. Niektórzy mieszkańcy przejeżdżali na koniach lub motorowerach. Pod tropikiem namiotu Ani i Piotra ,schronił się malutki, chudziutki piesek. Zobaczywszy, ze wróciliśmy przybiegł do nas trzęsąc się jak galareta, myśląc chyba, ze go przygarniemy do piersi. A kiedy usłyszał szeleszczenie opakowania od kawy, odtańczyli dziki taniec na dwóch łapkach, licząc chyba na ciasteczka. Ale mu tez byliśmy rozczarowani. .Nasza kolacja nie dość , ze sie opóźniła, to znowu składała sie ryżu i smażonych patakonów ( platanów). Żadnych obiecanych warzyw. a w charakterze protein utarty ser campesino. Nie mamy tu cieplej wody ani internetu. Swiatlo po zmroku zapalone jest tylko na korytarzu.Gospodyni poinformowała nas , Xe jesli chcemy doładować komórki to prąd w kontaktach jest tylko miedzy 19.00 a 20.00. Ale jest u pięknie, tranquilo i zośko.