Miałam wrócić na weekend do Montanita, ale wybrałam spokój. Tu właściwie nie trzeba nawet wychodzić z pokoju, żeby być na plaży. To tak jakby siedzieć tam pod parasolem. Bo słońce przecież za mocne . Po za tym znowu uruchomił mi się mechanizm zapuszczania korzeni. Wystarczy, że się gdzieś zatrzymam ponad 3 dni i zaczyna być co raz trudniej wyjechać. Szkoda, że nie da się popływać. Fale są zbyt agresywne. Człowiek wraca cały wypaćkany i poodbijany, bo fale niosą żwir i kamienie. Dalej kontynuując narzekanie, to w hostelu jest straszna mañana. Może to ekwadorska cecha zresztą. Ogólnie jest brudno i dom nie wykończony. Ciągle się cos psuje. Dwa dni temu zepsuło się światło w kuchni. Nie dość, że koleś grzebał tam bez odłączania prądu to i tak światła do dzisiaj nie ma. Gotujemy wiec w ich kuchni.
Po za tym jest zajefajnie. Można moczyć sie w rzeczce, która wpada do morza. Wody słodkie i słone mieszają się naprzemiennie.
Wszystko się zmienia w zależności od przypływu i odpływu. Jest jeziorko ze słodką wodą. Można korzystać z niego do spółki z ptactwem, które tam mieszka. Na plaży można spotkać śmieszne kraby, które się bawią z falami
i uciekają na widok człowieka. No i są fantastyczne zachody słońca.