Rozpoczęłam swą skomplikowana podróż około 9.00 rano. Na GPSie wygadało to prościej i miało być szybciej. Ale najwazniejsze, że ostatecznie całkiem sprawnie dojechalam do celu. Najpierw autobusem do Quevado. Potem do Portoviejo. Stamtąd do Jipijapa ( Hipihapa,,,, jak to pierwszy raz usłyszałam to myślałam, że Happy Hippi) :D. Po dojechaniu do "Wesołego Hipisa" od razu wielki mężczyzna złapał mój plecak i zaniósł do kolejnego autobusu. Koło 19.00 dotarłam do celu. Niestety padał deszcz i podobno pada juz od trzech dni!
Pierwszy polecany hostel Sol Inn był pełny. Wsiadlam więc do motorikszy i za 50 centów pojechałam do Monte Libano. Mieli wolne lóżka w dormitorium za 8 $. Jest kuchnia, wifi, komputer, knajpka i taras. Dom jest malowniczo obrośnięty pnącymi roślinami i znajduje sie na południowym końcu plaży. Jest blisko do mola i rybnego marketu. Najwyraźniej jest to biznes rodzinny. Czuję sie jakbym mieszkała w ich domu. Natrętne koty, które wpychają się do lóżka i żebrzą w kuchni kiedy się gotuje. Kilka nie narzucających się psów , które czasem za dużo szczekają . I słodka mała dziewczynka, oczko w głowie całej wielopokoleniowej rodziny. Koło południa cała rodzina zasiada przy wielkim stole w ogródku przed hostem i wspólnie spożywa obiad. Procedura powtarza sie też w porze kolacji. Wszyscy są bardzo sympatyczni, zwłaszcza sprzątaczka, która pucuje białe podłogi co dziennie.