Palomino jest wioska sporą, której centrum skupia się wzdłuż karetery do Wenezueli. Stamtąd do morza idzie się pól godziny. Jest trochę uliczek z kolorowymi domkami , kościołem, posterunkiem policji i sklepikami. Wzdłuż drogi wiodącej do plaży są działki . Na niektórych zbudowano domki zwane tu kabaniami i restauracje dla turystów. Ta wioska kojarzy mi się z Dębkami. Plaża jest szeroka i cięgnie się kilometrami. W lewo idzie się pól godziny do ujścia jednej rzeki, a w prawo dwie godziny do innej. Ocean jest wzburzony i niebezpiecznie jest się tu kąpać. Za to wspaniale pływa się w slodkich wodach rzeki. W miejscu gdzie rzeka pod ostrym katem wpada do morza jest bosko. Można spływać z nurtem rzeki, która przyspiesza pod koniec i wpadać prosto w słone fale. Obok gromada białych, czaplo podobnych ptaków na coś czatuje. Może łapią obiad? Po drugiej stronie rzeki kolumbijczycy zrobili sobie obóz. Obowiązkowo ryczy muza ze sprzętu zasilanego z agregatora. Coś tam pichcą, popiją alkohol. Dzieci kąpią sie bezpiecznie w płytkiej rzece, kobiety karmią piersią niemowlęta. Przed zachodem słońca zakupiłam w polowej kuchni zupę rybna z kokosowym ryżem ( 5000) i czekałam na wielki spektakl kolorystyczna. Niestety chmury zasłoniły słońce. Siedziała na plaży dalej i czekałam na wschód księżyca w pełni. Światło się zmieniało od różowego przez czerwone i żółte. Wreszcie miedzy chmurami pokazał się amarantowy księżyc. Odosobniłam się w kokosowym lasku , żeby trochę pomedytować. Potem mogłam sie wybrać na jedna z wielu imprez organizowanych tu do bladego świtu ale mi sie nie chciało. Wróciłam na swój sympatyczny kemping i nastawiłam budzik na 4.00 , żeby obejrzeć zapowiadane zaćmienie księżyca.