Rano zostałam zaproszona na aromatikę (tak nazywają tu ziołowe herbaty) i poczęstowana dobrym razowym chlebem ( rzadkość w Kolumbii). Trochę pogadaliśmy przy śniadaniu. Clemencja będzie sadzić rośliny, bo według faz księżyca dziś jest najlepszy dzień. Zrobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zeszłam do miasteczka złapać autobus do Popayan. Droga jak zwykle wiodła przez góry. W poprzek masywów andyjskich. Wjechaliśmy prawie na 3000 mnpm. Droga czasem była asfaltowa, czasem jednak się urywała i jechaliśmy po okropnych wertepach. W sumie trochę ponad 100 km przebyliśmy w dobre cztery godziny. Krajobraz był niesamowity. Obie strony drogi porastała bujna tropikalna roślinność. Przejeżdżaliśmy też przez Paramo, na której rosną tylko specyficzne kaktusy.
W Popayan znalazłam hostel obok katedry na bialusieńkiej kolonialnej starówce. ( dormitorium 22tys) Dość późno wyszłam na kolację i miałam kłopot, żeby po dwudziestej znaleźć otwartą knajpę. Jutro wyruszam do granicy. Ponoć niebezpiecznie jest jechać nocą, więc 8-9 godzin będę przemierzać za dnia.